[2014.01.30] MIĘTUSOWE WSPOMNIENIE
Dodane przez Administrator dnia 30/01/2014 16:46:26
Przyszła zima. Za oknem śnieg i mróz. Jaka ryba przychodzi wtedy człowiekowi do głowy? Oczywiście – miętus. Bo chociaż od kilkunastu lat nie można go łowić od grudnia do końca lutego, to przecież ta jedyna słodkowodna, dorszowata piękność zawsze kojarzy się z zimnem i śnieżną zawieruchą. Jak napisali kiedyś w swojej książce „Wędkarstwo gruntowe” Jacek Kolendowicz i Tadeusz Zalewski: „Jadąc na płocie łowi się także krąpie. Polując na leszcze można nałowić krąpi, jazi, a czasami nawet kleni. W łowisku świnek mogą pojawić się także certy. Natomiast z wyprawy na miętusa prawie nigdy nie przynosi się innych ryb, Dlaczego? Przyczyną jest pora łowienia – najczęściej późny wieczór, przedświt, a czasem nawet środek nocy. Jeżeli do tego okazuje się, że miętusy najlepiej żerują w „złą” pogodę – pochmurną, wietrzną, dżdżystą lub z opadami śniegu, to nie ma się czemu dziwić, że są rzadko łowione przez zwykłych, „dziennych” wędkarzy”.
Miętusa złowiłem raz w życiu. Było to na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku (a więc prawie ćwierć wieku temu), jakoś pod koniec listopada. Było już tak zimno, że pudełko z robakami przymarzło do kamienia, na którym go położyłem. Z dwójką kolegów wybrałem się nad Dunajec poniżej zapory w Czchowie. W tym miejscu rzeka była niemal wymarzona dla miętusów. Woda czysta, dobrze natleniona, dno kamieniste, chociaż były i miejsca płytsze, piaszczyste. W pobliżu kamiennych opasek sporo było też różnych wypłukanych przez nurt głębszych dołków.
Na wodą zjawiliśmy się około trzeciej po południu, jeszcze za dnia. Mieliśmy co najmniej półtorej godziny (zanim zapadnie zmrok), by dokładnie obejrzeć potencjalne miejsca zarzucenia naszych zestawów oraz zebrać trochę drewna na nocne ognisko. Gdy zaczął zapadać zmrok zarzuciliśmy po dwa zestawy gruntowe. Na swoich zestawach, w charakterze przynęty, umieściłem kawałek wątróbki (na jednym z nich) oraz ogonek płotki kupionej w sklepie (na drugim zestawie). Na szczytówkach obu kijów umieściłem dzwoneczki (chemiczne sygnalizacyjne świetliki były wtedy rzadkością). Po przeciwnej stronie Dunajca widziałem stanowiska kilku wędkarzy, którzy jako sygnalizatory brań stosowali klasyczne styropianowe bombki, pod którymi paliły się białe znicze. Najważniejsze, że bombki przy takim oświetleniu były dość dobrze widoczne.
Przez kilka godzin nie mieliśmy ani jednego brania. Gdzieś około dziesiątej wieczorem, dzwonek na kiju jednego z kolegów nerwowo zareagował. Ten dźwięk postawił nas na nogi. Kolega podbiegł, i zaciął. Przez kilka minut holował jakąś zdobycz, ale ta, niemal przy samym brzegu uwolniła się. W świetle latarki zobaczyliśmy tylko srebrny błysk pod wodą. Co to mogło być? Kleń? Być może. Ale tego się już nie dowiemy.
To branie wyraźnie dodało nam energii. Ożywienie było widoczne. W ruch poszły termosy z herbatą. Zaczęły się rozmowy, serwowanie dowcipów i doglądanie kijów. Jakby w każdego z nas wstąpił nowy duch. Bo coś wzięło. Ale znów nastała cisza. Słychać było tylko szum wody wypuszczanej z zapory i rzadki odgłos samochodu przejeżdżającego pobliską drogą w stronę Brzeska lub Nowego Sącza. Poza tym ciemno i cisza.
Tak było niemal przez trzy godziny. Minęła pierwsza po północy, gdy na jednym z moich kijów bardzo lekko odezwał się sygnalizacyjny dzwonek. W zasadzie było to dwukrotne, lekkie uderzenie grzechotki. Podbiegłem do kija. Cisza. Postałem nad wodą może z pięć minut i nadal cisza. Co jest? A, pal sześć. Sprawdzę. Na wszelki wypadek lekko przyciąłem i zacząłem wyciągać zestaw. Poczułem opór. Zaczep? To była pierwsza myśl jaka przyszła mi do głowy. Tak, może zaczep, ale ten zaczep jest jakby jakiś żywy. Zacząłem hol. Ryba nie stawiała większego oporu. Po dwóch minutach miałem na brzegi miętusa. Mierzył czterdzieści dwa centymetry. Połakomił się na ogon płotki.
Jakub Kleń