Książki nowohuckie – ALFABET NOWOHUCKIEGO PRZEDMIEŚCIA
Dodane przez Administrator dnia 14/12/2012 15:14:10
Maciej Twaróg wpadł na dobry pomysł, by opisać Nową Hutę swojego dzieciństwa i swojej młodości z perspektywy najbliższych sobie okolic. Wybrał zręczną formę ułożonych alfabetycznie haseł - tych, które dla niego były ważne i które wryły się w jego pamięć. Zapewne alfabet innych mieszkańców naszej dzielnicy wyglądałby trochę inaczej – bo chociaż mieszkamy na tych samych osiedlach, to różnie toczyło się nasze życie, różne mamy wspomnienia. Ja, od urodzenia, przez trzydzieści parę lat mieszkałem „Za torami” (takie hasło możemy znaleźć w książce Twaroga), czyli w osiedlu Na Skarpie. A że jestem o pokolenie od niego starszy, więc w moim alfabecie znalazłyby się hasła, których u pana Macieja nie spotkałem, a niektóre z zaproponowanych przez niego haseł, u mnie miałyby inne znaczenie – jak na przykład „Kotłownia”. Twaróg pisze: „Kotłownia: rewir, miejscówka - nieśmiertelna do końca. Wybetonowany, podniesiony obszar z czymś, co przypominało prymitywne zielone rakiety – i takie coś, co było olbrzymią wentylacją. Kotłownia zamknięta była dwoma blokami i tyłem garaży. Podzielona na pół, murkiem – który został zaadaptowany na bramki do gry w beki – podobnie jak ściana garaży. Tam też grywaliśmy w kapsle, ale częściej w beki. To było także miejsce gry w piłkę mojego brata. Później droga na skróty na pocztę albo na B1. Jedno z miejsc kultowych na podwórku: taki nasz ogródek jordanowski, którego na podwórku nie mieliśmy”.
Z kolei dla mnie „kotłownia”, to był tajemniczy parterowy budynek znajdujący się przed oknami mojego bloku nr 28 w os. Na Skarpie. Latem i wczesną jesienią na plac przed kotłownią zwożono hałdy węgla, a przed Bożym Narodzeniem organizowano tam targ choinek, świeżych i pachnących. Wszystko to mogłem obserwować z mojego okna. Dziś kotłownia jest nieczynna. Na parterze budynku znajduje się Poradnia Zdrowia Psychicznego. A na placu, na który zwożono kiedyś węgiel i choinki, dziś stoją dwa rzędy murowanych garaży. Na pewno dopisałbym hasło „Odpust”. Oczywiście ten w Mogile. Jako dziecko przez cały tydzień kursowałem pomiędzy Skarpą a Mogiłą. Oglądałem karuzele, kramy i podążające do kościoła grupy w regionalnych, krakowskich i góralskich strojach. A popołudniami, na podwórku, były zabawy w wojnę, z użyciem zakupionych na odpuście pistoletów na kapiszony. Bardziej majętni lub trochę starsi koledzy zaopatrywali się w korkowce. „Bar mleczny”. Kolejne hasło mojego alfabetu. Działający nieprzerwanie do dzisiaj w os. Na Skarpie. Gdy rodzice musieli czasami wyjechać z Nowej Huty na cały dzień, dostawaliśmy z bratem po parę złotych i szliśmy do baru. Do dzisiaj pamiętam smak podawanego tam kisielu (był tańszy) i budyniu (był droższy). Kolejne wspomnienie i kolejne hasło „Kopciuszek”. „Kopciuszek”, pieszczotliwie nazywany przez wszystkich „Kopciuchem”, to bar w bloku przy torach (po jego przekątnej był i jest do dzisiaj cmentarz). Do „Kopciucha” zaglądałem rzadko. Raz na tydzień, raz na dwa tygodnie, gdy ojciec posyłał mnie tam, abym kupił mu piwo. Miałem wówczas sześć może siedem lat. Szedłem z wymytą do czysta aluminiową bańką na mleko i do tej bańki zamawiałem piwo do pełna. Na początku lat sześćdziesiątych piwo jeszcze dzieciom sprzedawano, a ja, wracając do domu, nawet nie pomyślałem, by trochę tego napoju skosztować. Z tą dwulitrową bańką na mleko wiąże się inne moje wspomnienie i kolejne hasło: „Mleczarnia”, czyli kultowy sklep, do którego chodziło się po mleko. Mleczarnia mieściła się w os. Młodości, tam gdzie dzisiaj znajduje się filia Nowohuckiej Biblioteki Publicznej. I tam właśnie, co drugi dzień wędrowałem, by kupić mleko do domu. Sprzedawczyni brała moją bańkę i nalewała litrową, podłużną chochlą dwie porcje, czyli dwa litry tego cennego białego płynu. Nie pamiętam, by w sklepie tym sprzedawano cokolwiek innego. Być może były tam także jeszcze jakieś inne mleczne produkty jak maślanka czy śmietana, ale ja chodziłem tam tylko po mleko. „Dozorczyni”. Była kobietą tęgą, a w oczach kilkuletniego chłopaka kobietą potężną. Rządziła podwórkiem. Potrafiła huknąć na szesnasto, czy osiemnastolatka, a ten pokornie znikał jej z oczu. Mówiło się o niej „pani dozorczyni”. Była też znana z tego (o czym dowiedziałem się wiele lat później), że prowadziła melinę. U niej o każdej porze dnia i nocy można było zaopatrzyć się w wódkę. No i oczywiście dodałbym hasło „Łąki” – nie „nowohuckie”, ale właśnie „łąki”. W latach sześćdziesiątych nikt nie mówił o łąkach nowohuckich. Szło się po prostu na łąki. Ze Skarpy było tam po prostu blisko, a ta otwarta i zielona przestrzeń (z wieżą spadochronową, sporym i otoczonym sitowiem stawem u stóp Szpitala Żeromskiego, czy z odbywającymi się tam od czasu do czasu wyścigami motocrossowymi) była po prostu dla nas bardzo atrakcyjna.
Nowa Huta lat sześćdziesiąt na pewno różniła się od tej z lat osiemdziesiątych, którą zapamiętał Maciej Twaróg. Ale to przecież ta sama Nowa Huta.
W książce Twaroga rozbawiło mnie tylko jedno hasło: „Głos Nowej Huty”. Autor pisze: „(..) kupowaliśmy – chociaż zionął w latach Jaruzelskiego straszną komuną. Bywały w nim ciekawe materiały z historii Nowej Huty, dobre reportaże. Najczęściej sięgałem po strony sportowe, które były wówczas na końcu. Tam głównie znajdowały się relacje z meczów Hutnika ze zdjęciami Stanisława Gawlińskiego (którego po latach bliżej poznałem). Dzisiaj kompletnie bojkotuję. Szanuję czas”.
Oczywiście bojkot „Głosu” nie wziął się z powietrza, a Maciej Twaróg, jak widać, chłopak pamiętliwy. Otóż jakieś dziesięć lat temu w „Głosie” ukazał się niezbyt przychylny dla Nowej Huty felieton naszego stałego współpracownika. Twaróg oczekiwał, że w tej sytuacji zerwiemy współpracę z naszym stałym autorem. Na nic zdały się (wydrukowane zresztą) tłumaczenia, że felieton, to taki gatunek literacki, który wyraża jedynie opinię samego autora, a nie redakcji. Na nic zdały się tłumaczenia, że zerwanie współpracy oznaczałoby, iż wprowadziliśmy cenzurę. Twaróg obraził się śmiertelnie. Zwrócił nam nawet tytuł Nowohucianina Roku, jakim swego czasu redakcja obdarzyła go za wybitne zasługi w promowaniu Nowej Huty. I – jak z przytoczonego hasła wynika – bojkotuje nas do dzisiaj.
Za to my, Panie Maćku, nie bojkotujemy Pana. A książkę, której dodatkowym walorem są rysunki Agaty Dębickiej-Zabłockiej, chwalimy i polecamy naszym czytelnikom.
Jan L. Franczyk

Maciej Twaróg, Alfabet nowohuckiego przedmieścia, Wydawnictwo: grupa Das Werk, Nowa Huta Wolne Miasto 2012, stron 100, oprawa miękka.