[2018.01.05] Pomorskie trocie
Dodane przez Administrator dnia 05/01/2018 19:45:42
Tydzień temu pisałem, że są zapaleńcy, którzy już w sylwestrową noc śmigają nad pomorskie rzeki, by 1 stycznia zapolować na tamtejsze trocie. Mało kto jest w stanie zrozumieć ten wewnętrzny głos, zmuszający wręcz do wyjazdu. Nie pozostawiający chwili na dyskusję ze samym sobą. Zrozumie to tylko ktoś, kto sam z pomorskich rzek wyciągał dorodne trocie.
A trocie to ryby wyjątkowe. Uważa się nawet, że troć wędrowna jest przodkiem wszystkich 18 form ryb łososiowatych, współcześnie żyjących w Europie. Ich powstanie i zmienności warunkowane były specyficznymi czynnikami wodnego środowiska (takimi jak prąd wody, temperatura czy podłoże), które z kolei kształtowane były położeniem geograficznym wód oraz wpływami okresów zlodowacenia. Trocie bywają łakomym kąskiem dla wędkarza, gdyż dorastają do 1 metra długości, a zdarzają się jeszcze większe. Rekord Polski jeśli chodzi o troć wędrowną ustanowił w roku 2006 Wiesław Flis z Kołobrzegu, który z Parsęty wyciągnął rybę mierzącą 113 centymetrów o wadze 14,7 kilograma.
Ale wyjazd nad Słupię, Parsętę czy Regę nie oznacza automatycznie sukcesu. Znam wędkarzy, którzy pojechali na Pomorze i po dwóch, trzech dniach wrócili o niczym. Nie mieli nawet brania. Bo z trociami bywa tak, że spinningista obrzuca starannie jakieś miejsce i wreszcie z rezygnacją opuszcza stanowisko. Po nim przychodzi w to samo miejsce inny wędkarz i po pierwszym rzucie wyciąga z wody dorodną trotkę. Można się tylko zastanawiać, czy ryba w tym miejscu siedziała od dawna? Czy może spłynęła na zbobrowane przynętami stanowisko? Kto wie?
Wielu trociarzy uważa, że polując na te ryby warto wybierać trudniej dostępne odcinki. Oczywiście, rzesze przybywających mieszczuchów wybierają najbardziej wygodne odcinki – niezbyt zadrzewione, niemal płaskie. W takich warunkach łowi się niemal jak nad nowohuckim zalewem. Tyle, że efekty tego łowienia pozostawiają zazwyczaj wiele do życzenia. Co ambitniejsi wędkarze wybierają miejsca mniej przyjazne dla człowieka. A to miejsca, gdzie rzeka płynie w głębokim na 10 metrów wąwozie - tam, aby dostać się nad lustro wody, trzeba zejść po stromej ścieżce w dół. To łowiska, które ledwo widać w gąszczu przybrzeżnych wierzbin i olch. Takie miejsca, bez wątpienia, nie należą do najbardziej wygodnych, również jeśli chodzi o manewrowanie sprzętem. Z reguły nie da się w nich swobodnie rzucić blachą czy woblerem znad głowy czy z boku. Trzeba próbować rzutów spod kija czy z rozkołysania przynęty. A to wymaga pewnych umiejętności. Podstawową zaletą takich miejsc jest jednak to, że na łowisku jesteśmy zazwyczaj sami, a nie wśród tłumu rzucających blachami spinningistów.
Zawsze warto także obserwować rzekę. Trocie na miejsca swojego postoju najczęściej wybierają stosunkowo obszerne i głębokie płanie z leniwie płynącą wodą. „Ostre łuki zewnętrzne, zwałowiska, wrzynki w gliniasty czy mocno ukorzeniony brzeg zawsze rokują dobrze” - pisał Jacek J. Jóźwiak w swojej, cytowanej już kiedyś przeze mnie książce „Sztuka łowienia ryb w rzece”. I chyba miał rację. Nie mam co do tego wątpliwości.
Jakub Kleń