[2006.03.23] Szczupaki z Poraja
Dodane przez Administrator dnia 23/03/2006 21:06:30
Przeglądając zdjęcia z wędkarskich wypraw natknąłem się na kilka fotografii wykonanych w Poraju. Byłem tam cztery lata temu. Poraj to duży zbiornik zaporowy, położony w odległości ok. 20 kilometrów na południowy wschód od Częstochowy, który powstał w wyniku spiętrzenia wód Warty. Przy średnim stanie napełnienia ma około 500 hektarów powierzchni. Jego dno jest mocno zróżnicowane – mnóstwo tu zarówno płytkich, piaszczystych blatów, jak i głębokich dołów. W jeziorze żyje sporo gatunków ryb – od płoci, leszczy, linów, karpi i karasi poczynając, a na drapieżnych sandaczach, szczupakach i okoniach kończąc. Sporadycznie trafiają się też amury i węgorze.
Z brzegu, miejscowi wędkarze najczęściej łowią na gruntówki z koszyczkami zanętowymi, chociaż spotkać można także spławikowców. Z przynęt naturalnych używany bywa makaron, kukurydza, pęcak, czerwone i białe robaki, rosówki i przeróżne ciasta. Czyli to, co z reguły sprawdza się w każdym jeziorze. Sandacze łowi się tutaj na martwe rybki lub filety. Spinningiści używają dużych obrotówek na szczupaki, a na sandacze i okonie sprawdzają się ponoć rippery i twistery.
Jeden z tamtejszych wędkarzy, mieszkający we wsi Mokrzesz, położonej przy południowej stronie jeziora, opowiadał mi, ze bardzo atrakcyjne łowisko tworzy stare koryto Warty. Ponoć w jego pobliżu grasują największe osobniki. Problem w tym, że aby się tam dostać trzeba dysponować łodzią. Nie dysponowałem łodzią, więc wybrałem się, by połowić z brzegu.
Była druga po południu. Wiejący z północy lekki wiatr zupełnie mi nie przeszkadzał. Tylko woda była trochę sfalowana, ale taką wodę lubią przecież leszcze. Od strony Mokrzesza dno jeziora jest łagodne, równe i piaszczyste. Zacząłem od gruntówek. Na haczyk jednej zaczepiłem makaron, a na drugą założyłem pęczek czerwonych robaków. Dość szybko zaczęły się brania na podparty białym robakiem makaron. W ciągu godziny wyciągnąłem sześć ładnych leszczy (po dwadzieścia pięć, sześć centymetrów każdy). Po trzeciej brania ustały. Godzinę później zauważyłem, że do boju ruszyły drapieżniki. A, co mi tam, pomyślałem. Spróbuję trochę porzucać. Wyciągnąłem gruntówki na brzeg, z plecaka wyjąłem srebrną wahadłówkę, zmontowałem zestaw do spinningowania i ruszyłem wzdłuż brzegu. Przeszedłem może z pół kilometra i nic. Nawet jednego uderzenia. Może trzeba było jednak użyć obrotówki, o której mówili miejscowi? Zacząłem wracać. Rzuciłem jeszcze w spotkane po drodze zakole. Bez specjalnej nadziei zacząłem powoli prowadzić blachę. I nagle poczułem szarpnięcie. Cholera, zaczep – taka myśl pierwsza przyszła mi do głowy. Ale zaczep nagle ruszył, oddalając się od brzegu. Lekko ustawiony hamulec jazgotał, a ja w nerwach zacząłem go lekko dokręcać. Teraz żyłka nadal wysuwała się, ale jej opór był zdecydowanie większy. Przykręciłem jeszcze bardziej. Kij wygiął się, ale ryba stanęła. Zacząłem pompować. Po piętnastu minutach miałem na brzegu szczupaka. A właściwie szczupaczka, bo nieborak mierzył tylko 35 centymetrów. Na szczęście był lekko zahaczony. Odpiąłem go i powędrował do wody. Może w tym roku spotkam go ponownie? Powinien być już o wiele większy.
Jakub Kleń