[2006.03.09] Wspomnienia znad Sanu
Dodane przez Administrator dnia 09/03/2006 19:23:56
Z Sanem wiążą się moje najpiękniejsze wspomnienia. Chociaż, ze względu na odległość od Krakowa, bywam tam rzadko. To jedna z najbardziej czystych polskich rzek. San powyżej zbiorników zaporowych jest rzeką płytką, szeroko rozlewającą się wśród kamienistych plaż. Na płyciznach, których tam sporo, woda szybko się nagrzewa, ale tam, gdzie trochę głębiej spotkać można klenie, pstrągi potokowe, a od czasu do czasu natknąć się można także na lipienia. Poniżej Przemyśla rzeka staje się dostojna, a jej środkowy bieg między Sanokiem a Przemyślem jest dość zróżnicowany. Są tam zarówno płycizny, jak i miejsca głębokie. Są odcinki, gdzie woda bystro płynie po kamienistym dnie i są spokojne rozlewiska. To sprawia, że żyją tam zarówno ryby typowo górskie jak pstrągi czy głowacice, jak i gatunki typowo nizinne. A wokół też pięknie. San meandruje wśród pełnych uroku, kolorowych o tej wzgórz.
W mojej pamięci pozostała wyprawa sprzed czterech lat, gdy początkiem września wybrałem się w okolice Babic. Trochę powyżej tej miejscowości, blisko ujścia niewielkiego potoku Stupnica, na prawym brzegu Sanu jest krótki odcinek brzegu umocniony kamieniami. Woda w tym miejscu jest dość głęboka – przy samym brzegu ma prawie dwa metry głębokości. Wędkarze z Babic nazywają to miejsce Murowanką. Od dawna słyszałem, że to znakomite łowisko brzan i coraz rzadziej spotykanej certy. San w tej okolicy zaliczany jest do wód górskich, więc pozostają jedynie przynęty sztuczne lub roślinne. Miejscowi łowią tu często na patki owsiane. Ja – myśląc o ewentualnych brzanach – postanowiłem spróbować połowić na pęcak, moją wypróbowaną przynętę znad Dunajca. Nad łowiskiem zjawiłem się wieczorem. Zamierzałem połowić dopiero od następnego dnia, ale pomyślałem, że wcześniej do wody wrzucę kilka kul zanętowych z zaparzonym pęcakiem. Niech się ryby przyzwyczają.
Po dobrze przespanej nocy na łowisku zjawiłem się o 7 rano. Do wody wrzuciłem jeszcze dwie kule. Zmontowałem zestaw gruntowy. Na haczyk założyłem najładniejsze, rozpulchnione ziarno pęcaku i zarzuciłem. Kij ustawiłem pionowo, a na szczytówce zawiesiłem dzwoneczek. Chwilę posiedziałem i zabrałem się rozpalenie niewielkiego ogniska. Przez pierwsze dwie godziny nie brało nic. Kij stał nieruchomo jak zaczarowany. Dzwonek milczał, a ja zastanawiałem się, czy nie zmienić przynęty na owsiane płatki. Z rozmyślań wyrwał mnie dźwięk dzwoneczka. Zerwałem się na równe nogi. Zobaczyłem wygiętą szczytówkę. Zaciąłem i poczułem opór. Silny. Jakby haczyk zaczepił o podwodny pień. Ale ten mój „pień” żył, bo gwałtownie ruszył górę rzeki. Poluzowałem hamulec. Po chwili znów lekko go dokręciłem. Nie chciałem, żeby ryba miała zbyt lekko. Gdy się zatrzymała, ja zacząłem pompować. Zwijałem metr po metrze. Gdy ryba znalazła się jakieś trzy metry od brzegu, wykonała gwałtowny skręt i zaczęła ucieczkę na środek rzeki. Gdy wreszcie i tym razem udało mi się wyhamować jej ucieczkę, znów zacząłem mozolnie pompować. Ucieczki i pompowania powtarzały się jeszcze trzykrotnie. Z moją brzaną – to była brzana! – walczyłem pół godziny. Tej walki nie zapomnę do końca życia.
Jakub Kleń