[2011.03.24] O KARASIACH SENTYMENTALNIE
Dodane przez Administrator dnia 24/03/2011 21:37:07
Co prawda, na karasie jeszcze nie pora, ale czas biegnie szybko i ani się obejrzymy, a ryba ta stanie się częstym gościem na naszym haczyku. Karasie lubię szczególnie, bo to wyjątkowo… miła ryba. Po prostu karaś ma swoją niepowtarzalną urodę. Zarówno „japoniec”, jak i karaś pospolity. Pierwszy, to przybysz z Azji, którego właściwa nazwa brzmi: karaś srebrzysty. Natomiast karaś pospolity, potocznie nazywany karasiem złocistym, jest naszym rodzimym gatunkiem. Bywa, że te dwie odmiany są ze sobą mylone, choćby z tego powodu, że karasie srebrzyste (czyli „japońce” właśnie), szczególnie duże okazy, które żyją w wodach torfowych, a nawet tylko mulistych, nabierają wraz z wiekiem złocistego koloru. Ale prawdziwego miłośnika karasi nie zmyli ich kolor. Nasz rodzimy karaś pospolity (czyli złocisty) ma inne proporcje budowy swojego rybiego ciała. Przede wszystkim jest zdecydowanie wyższy od karasia srebrzystego. Kiedyś widziałem nawet osobnika, który był równie wysoki jak długi. Oba gatunki różnią też kolory płetw. Karasie pospolite mają płetwy pomarańczowawe, a karasie srebrzyste – jak przystało na tę odmianę - srebrne. Charakterystyczną różnicę można dostrzec także w kształcie płetwy grzbietowej – u karasia pospolitego jest lekko wypukła, a u japońca prosta, a może być nawet lekko wklęsła.
Ale też wiele łączy naszych rybich kuzynów. Przede wszystkim duża odporność na warunki wodnego środowiska. Przy czym nasze karasie pospolite przewyższają pod tym względem japońce. Dlatego nasze „złociaki” znajdziemy nie tylko w stawach, zbiornikach zaporowych czy w dużych, bogatych w podwodną roślinność jeziorach, ale także w kompletnie zarośniętych i zabagnionych śródleśnych wodnych oczkach (bo taki niewielki zbiorniczek trudno nazwać nawet niewielkim stawem). Bywa, że właśnie w takim dołku karasi nie brakuje, tylko że wszystkie mają po kilka…, góra – dziesięć, dwanaście centymetrów. Po prostu w takich warunkach karłowacieją.
Pamiętam, że jako siedmio-, może ośmiolatek, chodziłem z bambusowym kijem na łąkę pod lasem, w miejscowości gdzie spędzałem u babci wakacje. Przy końcu łąki był niewielki staw, porośnięty wokół leszczyną. Staw miał może z siedemdziesiąt centymetrów głębokości. Drugie siedemdziesiąt centymetrów to był muł. Jako dzieci nie próbowaliśmy się nawet w tej wodzie kąpać. Już przy brzegu człowiek zapadał się w muł po kolana. Zresztą straszyliśmy się nawzajem, że tam na pewno jest taka masa pijawek, że lepiej nie ryzykować i do wody nie wchodzić. Ale za to karasi tam żyło, co niemiara. Tylko, że łowione przeze mnie największe okazy mierzyły dziesięć centymetrów. Dzisiaj tego stawu już nie ma. Kilka lat temu wybrałem się tam spacer. Wokoło rozpościerała się tylko łąka, a na jej końcu zaczynał się las. Cóż, staw przez lata zarastał coraz bardziej. I wreszcie zniknął. A wraz z nim zniknęły także karasie mojego dzieciństwa. Ale szczególny sentyment do karasi pozostał. Pozostał do dzisiaj.
Jakub Kleń