[2006.01.06] Leszczy spod lodu
Dodane przez Administrator dnia 06/01/2006 11:05:58
Znane jest wędkarskie powiedzenie, że najbardziej zapaleni wędkarze kończą sezon 31 grudnia, a nowy rozpoczynają 1 stycznia… Co prawda, większość z nas, tak naprawdę kije odkłada do marca, gdy puszczają pierwsze lody, wiosenne słońce mile łechce ciało, a wszędzie pachnie oddychającą ziemią. Są jednak tacy, jak Kazimierz Kruczek, którzy nawet w grudniu nie mogą rozstać się z Wisłą i wyciągają z niej prawie trzydziestokilogramowe tołpygi (pisałem o tym w połowie grudnia). Są wreszcie i tacy, którzy dobrze czują się wtedy, gdy wyjdą na lód, gdy wywiercą przerębel i spod lodu wyciągną kilka płotek czy okoni. Oczywiście w styczniu czy lutym, trudno spodziewać się podlodowych okazów, ale nawet czternastocentymetrowy okoń o tej porze roku może sprawić wiele radości.
Nie należę do specjalistów łowienia spod lodu. W ten sposób łowiłem może ze dwa razy w życiu. Ale pamiętam wyprawę z połowy lat siedemdziesiątych. Byłem wówczas uczniem szkoły średniej i wraz z bratem spędzałem zimowe ferie na wsi. Nudząc się okropnie, pewnego dnia postanowiliśmy odwiedzić zbiornik zaporowy w Czchowie. Była tęga zima i prawie całe jezioro było skute lodem. Jego gruba warstwa pokrywała zwłaszcza, odseparowaną od nurtu Dunajca, zatokę powyżej promu. Zbadaliśmy sytuację i następnego dnia postanowiliśmy wybrać się na ryby. W skrzynce z ziemią, którą trzymaliśmy w stajni, mieliśmy trochę czerwonych robaków. Zmontowaliśmy dwie krótkie wędki, zabraliśmy świder, saperkę i mocno opatuleni potupaliśmy z rana do autobusu, który miał nas zawieść do Wytrzyszczki. Nad jeziorem było pusto, biały śnieg otulał okoliczne wzgórza, a słońce skrzyło się na drobinach lodu. Było prawie bezwietrznie i… pięknie.
Nawierciliśmy dwa otwory niezbyt daleko od brzegu i w zimną toń zapuściliśmy delikatne zestawy z niewielkimi spławikami. Przez kilkanaście minut spławiki tkwiły nieruchomo, a my myśleliśmy, że zamarzną w tej wodzie, zanim cokolwiek zainteresuje się naszymi robakami. Ale po dwudziestu minutach spławik brata drgnął. – Jest. – usłyszałem jego radosny okrzyk. Po chwili na lodzie wylądował niewielki okonek. Brat zmienił robaka i znów zanurzył zestaw w lodowym otworze. Po kilku kolejnych minutach miał następnego okonia. Ten drugi był trochę większy, mierzył prawie piętnaście centymetrów. Ja przez cały czas nie miałem nic. I myślałem, że tak już zostanie, gdy spławik mojej wędki nagle wyłożył się, po chwili drgnął, wyprostował się i zaczął iść pod wodę. Zaciąłem. Delikatna szczytówka wygięła się do dołu, a ja zacząłem zwijać zestaw. Po chwili na lodzie miałem… leszczyka. Nie był to okaz, jakie łowiłem w tym miejscu w czasie wakacji, ale zawsze leszczyk. Tę zimową wyprawę wspominamy z bratem do dzisiaj.
Jakub Kleń